Ponieważ oboje lubimy podróże, postanowiliśmy wybrać się w te wakacje gdzieś dalej.
Ponieważ słyszeliśmy dużo opzytywnych opinii o wyprawie do Rumunii
(Maramuresz) i w dodatku szykowała się silna wrocławska ekipa klamka
zapadła - jedziemy!

Powiedzieć łatwo, ale co teraz? Wroteczka, ze względu na rozmiary i butlę gazową
w bagażniku nie jest autem tak do końca wyprawowym ;) Z tego względu
zaczęliśmy rozglądać się za jakimś bagażnikiem dachowym (na razie mieliśmy tylko
zwykłe poprzeczki do wożenia nart). A skoro bagażnik, to i od razu by się przydało zmotać
chociaż przedni zderzak i jakieś osłony "brzuszka". No i nie mogliśmy zapomnieć
o lifcie budy, bo zdarzało się, że bez dużego obciążenia tyłu, opona potrafiła przytrzeć
krawędź błotnika :/



Po dokładnym zbadaniu rynku i męczeniu Sławka na GG :) padło na Leszka w Pajęcznie.
Autko powędrowało tam na jakieś 1,5 - 2 tygodnie. Wróciło mocno odmienione.
Niektórzy nawet uznali, że zaczyna przypominać terenówkę :)



Kolejnym istotnym zagadnieniem był stan techniczny. Tym bardziej, że z Rumunii
chcieliśmy jechać dalej. Ważyły się tylko losy decyzji - czy morze Czarne, czy Czarnogóra.
Ta druga opcja wygrała.
Wprawdzie Wrotce prawie nic nie dolegało, ale zawsze jest ten stres - co sprawdzić,
co wymienić, co zabrać ze sobą (i skąd to wziąć). Ostatecznie stanęło na tym, że
kontrolnie sprawdzimy stan i poziomy olejów, założymy halogeny na dach i zrzucimy
skrzynię biegów, która od wymiany sprzęgłą zaczęła wydawać dziwne odgłosy, żeby
zobaczyć, co jest grane.
Oleje były ok, w skrzyni nic nie znaleziono, choinka na dachu działała. A tu niespodzianka,
w noc przed odbiorem auta z warsztatu wyciekł olej z reduktora :/ Okazało się, że padł
uszczelniacz. Szybkie obdzwonienie firm z uszczelniaczami i problem - nie ma nic
w "zamienniku" w dokładnie takim rozmiarze :/ Szybka decyzja - telefon do przyjaciela ;)
Uszczelniacz zamówiony w ASO suzuki. Realizacja zamównienia zajmie około tygodnia,
a czasu coraz mniej.

W międzyczasie zakupiliśmy CB radio, szalenie przydatne urządzenie nie tylko na takich
wyprawach. Oczekiwanie na naprawę auta poświęciliśmy na uzupełnianie wyposażenia
turystycznego - śpiwory, pojemniki na wodę i poszukiwanie kanistrów na benzynę oraz
jakiejś opony na zapas, bo nasz stary AT 195r15 mógł być nieco za mały do reszty
opon w rozmiarze 235/75. Ponieważ nie znaleźliśmy nic z takim samym bieżnikiem,
pożyczyliśmy 2 opony od kolegi Pioruna (około 30") - jedną felgę mieliśmy swoją,
więc znowu problem - co zrobić ? Tu z pomocą przyszedł nam Matchbox, od którego
pożyczyliśmy śliczną, różową felgę z jego LJki :)

Kończąc przydługi wstęp - z zapasowych części kupiliśmy filtr paliwa, pasek klinowy,
żarówki, uszczelniacz do chłodnic, krzyżak wału (odebrany ze sklepu kilka godzin po
wstępnie zakładanej godzinie wyjazdu). Trochę części miał nam podesłać do Rumunii
za pośrednictwem kolegi z Wawy Sławek.

W końcu nadszedł dzień wyjazdu - szybkie ;) pakowanie auta, ostatnie głaskanie kotów
i start. Mieliśmy wyjechać wczesnym przedpołudniem i dotrzeć do Marcina i Eli po
południu. Taki był plan. A praktyka ? Wyjechaliśmy wieczorem, a w Sączu (Starym)
wylądowaliśmy koło północy.

Odrobina nocnych rozmów i trzeba było iść sać, żeby raniutko wstać i spotkać się na
Słowacji z resztą wrocławskiej ekipy.
Ponieważ aby dotrzeć do punktu zbornego mieliśmy do przejechania Słowację, Węgry
i kawałek Rumunii, bez zbędnej zwłoki ruszyliśmy w drogę. Grupa składała się z kilku
dyskotek, starego i nowego GRa oraz naszej wroteczki.
To, co zauważyliśmy od razu, to to, że vitka z kołem i paliwem na dachu + mocno
obciążona bagażami ma problem z utrzymaniem prędkości w kolumnie :/ Ale jakoś
daliśmy radę (tzn. reszta jeschała wolniej).

Późnym wieczorem po dość długim błądzeniu dotarliśmy do celu. Na miejscu byli
organizatorzy i kilkanaście samochodów uczestników (poza Jeepem i suzą Miśka,
same diesle).
Rozlokowaliśmy się w pokojach, a że byliśmy zmęczeni drogą, to po paru
integracyjnych piwach poszliśmy spać.

Pierwszego dnia rano Organizatorzy wręczyli uczestnikom roadbook trasy, powiedzieli
parę słów i wysłali wszystkich w drogę. Dowolność była pełna - można było jechać
samemu, można było jechać w kilka aut - jak kto chciał.

Wielu znajomych pukało się w głowę słysząc o planach wyjazdu do Rumunii.
Mówili, że powinniśmy pożegnać się z samochodem i w najlepszym wypadku
tylko nas okredną itp itd. Na miejscu okazało się, że większość spotkanych przez nas
ludzi była bardzo życzliwa.
Jeden "lokales" bardzo aktywnie zaangażował się nawet w pomoc przy
objeżdżaniu kolein po LKT.





O urokach całej trasy można by pisać wiele. Zamiast tego pójdę na łatwiznę
i tylko wkleję linki do galerii fotek :)

Tu bardziej "branżowo"

A tu fotki różne


Ponieważ nikt z "Rumunów" nie chciał jechać z nami dalej, pojechaliśmy sami.
Dalsza część trasy wiodła przez Bułgarię (najkrótsza i najdroższa, jak
dotąd ;) nasza wycieczka) i Serbię do Czarnogóry.
Stamtąd krótki wypad do Albanii, masa zwiedzania na miejscu i powrót przez
Chorwację. Całość wyszła około 5 tys km, co przy maksymalnej prędkości
podróżnej rzędu 90 km/h jest całkiem niezłym wyczynem ;)

Fotki z dalszej wyprawy


Podsumowując straty:
- niesprawny hamulec pomocniczy (zbyt późno okazało się, że po lifcie budy
nie działa ręczny i tak pojechaliśmy w góry :/ nie polecam! )
- wgnieciony o kamień wspornik nadwozia przy ramie ;)
- kamień wbity w bieżnik opony (naprawa za stawkę jak dla turystów)
- zawieszony elektrozawór instalacji gazowej (nowe narzędzie specjalne
w skrzyneczce -> kabelek do zasterowania zaworu "na krótko")
- przetarty przez śrubkę parowacza przewód układu chłodzenia (x2 w odstępie
kilkunastu minut; ostatnia prowizorka działa do dzisiaj)
- spalony bezpiecznik halogenów (przepalił się, gdy był najbardziej potrzebny)
- pęknięta rura wydechowa tuż przed katalizatorem
- urwana na gałęziach końcówka snorkela (prowizoryczne przyklejenie taśmą alu
i parcianą izolacyjną trzyma do dzisiaj ;) )
- jak się później okazało - pęknięta sprężyna tylna prawa

Wrażenia ogólne:
- było super
- jak się uda, za rok też gdzieś pojedziemy
- vitka jest trochę mała, ale dla chcącego nic trudnego
- na takie trasy chyba lepsze by byly ATki
- jazda po górskich serpentynach w nocy liftowaną vitką na MT i z pękniętą sprężyną
to dramat (szczególnie, że z jednej strony góra, z drugiej przepaść i morze)
- w Rumunii i na Bałkanach gaz jest łatwiej dostępny niż w Austrii
- jeśli ktoś myśli, że jest twardym kierowcą i ma w sobie pokłady spokoju
i cierpliwości, to niech pojedzie kilkaset km autostradą, będąc wyprzedzanym przez
wszystkie osobówki i prawie wszystkie tiry. My ten test przeszliśmy pozytywnie
(chociaż Marta nieco gorzej to zniosła :):) ).


Marek